Najnowsze komentarze
Zgadzam się. Wnikliwie przedstawione
Czytałem. Dwa razy. Na pysk upadni...
No cóż...muszę przyznać, że ja nie...
To był długi dzień. Motocykl to n...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

21.07.2016 10:40

Motocykl w pięciu zmysłach.

Za słownikiem języka polskiego PWN: zmysł 1. «zdolność odbierania bodźców zewnętrznych» 2. «zdolności w jakiejś dziedzinie»

Poruszając się samochodem, pociągiem czy o szybszych sposobach transportu nie wspominając, tracimy bardzo wiele z szerokiej gamy doznań, jakich 
dostarcza podróżowanie. Mowa tym razem będzie nie o tym, że "najważniejsza 
jest droga, a nie cel" ani o tym, że "wszystko się może zdarzyć". Jasne, że 
wszystko się może, kurna zdarzyć... Jednak wiele z tych zdarzeń dzieje się w 
określonej przestrzeni i warunkach. Często mam tak, że kiedy nachodzą mnie, 
najczęściej podczas monotonnej jazdy, wspomnienia różnych sytuacji jakich 
doświadczyłem w podróży i na drodze, z każdym z nich łączy się jakieś 
wspomnienie na – nazwijmy to roboczo – poziomie neuronowym. Na przykład 
wspomnienie nieprzyjemnej wywrotki spowodowanej garścią piachu na łuku 
lokalnej drogi wychodzącej zza wzgórza, momentalnie przywołuje jakby 
drgnięcie nerwu w lewej dłoni i odczucie piekącej skóry, będącej następstwem 
ubrania zbyt delikatnych rękawiczek do jazdy po asfalcie.
Dotyk na motocyklu - szeroko pojęty. Bo przecież odczuwasz też dolną częścią 
ciała kanapę swojej maszyny, podczas gdy leci 12 godzina powrotu do domu. 
Kanapy, która jeszcze rano była miejscem świetnie znanym, w którym czujesz 
się bardziej swojsko i "bardziej u siebie" niż w domu rodzinnym, a która 
teraz piecze, parzy, wprowadza w odrętwienie i urasta do rangi narzędzia w 
rodzaju żelaznej dziewicy. Ale tym samym zmysłem odbieram przecież co rano 
ten wspaniały moment, poprzedzony niemal mistycznymi rytuałami, gdy chwytam 
dobrze znane gripy, tworząc wtedy z maszyną Idealne Połączenie. Ramiona 
przestają być kośćmi obudowanymi mięśniami, a stają się idealnie pracującymi 
serwomechanizmami, precyzyjnie popychającymi, ciągnącymi, dozującymi 
przeciwskręt i naciskającymi dźwignie. Jednak pod rękawicami, obudowanymi 
twardymi ochraniaczami, skrywają się opuszki palców, pozwalające co do grama 
dawkować siły działające na dźwignie jak i przekazujące do "jednostki 
centralnej" każde drgnięcie kierownicy, każdą anomalię, uślizg i drobinę 
żwiru, która zaklinowała się złośliwie w drugim od prawej rowku bieżnika. 
Czasem też, jestem w stanie wyobrazić sobie jaki w dotyku jest asfalt po 
którym przetaczają się po kolei oba koła; chropowaty, nowy, stary, śliski, z 
wprasowanymi kamyczkami, z tłustymi plamami ropy i oleju przed światłami...


Do dotyku można też jednak podejść bardziej naukowo, gdyż jak się okazuje, 
do tego zmysłu zaliczana jest również propriocepcja, czyli zmysł 
odpowiedzialny za świadomość tego, jak ułożone są względem siebie części 
ciała i napięcie mięśniowe. Tu często można bawić się świadomością tego, jak 
automatycznie pokonujemy zakręty, tym bardziej te, które przejeżdżamy czasem 
po kilka razy dziennie. Wyuczone odruchy, wykonywane niemal automatycznie, 
często przy tych samych obrotach silnika... a do tego pamięć mięśniowa, 
automatycznie redukująca 10 metrów przed "tym zakrętem w prawo, obok 
biedronki, za którym jest przejazd przez nieczynną linię kolejową" – 
codzienne, małe, osobiste IoMTT, jechane 100% z pamięci. I jeszcze to wspaniałe odczuwanie przeciążeń, osiąganie niemal stanu nieważkości w zakrętach. Tak, to wszystko 
nierozerwalnie łączy się z dotykiem. Ale jazda na motocyklu to przecież nie 
tylko technika, ale też

zapachy.
Dla mnie, jest to jeden z bardziej wyrazistych bodźców, jakich dostarcza 
jada na motocyklu. Zapachy zmieniają się jak w kalejdoskopie: ruszasz spod 
domu, zaraz za garażami mijasz się ze rycerzem ortalionu na skuterze – 
charakterystyczny zapach dwusuwa... Potem skrzyżowanie z piekarnią i... 
nagle masz nieodpartą chęć na pajdę ciepłego jeszcze chleba z masłem. Przed 
samym wyjazdem z miasta mijasz jeszcze wysypisko, przez co przez rogatki 
przelatujesz jeszcze szybciej niż planowałeś. Ale oto wpadasz w leśne winkle 
– powietrze jest tu czyste, ożywcze, napełniasz płuca przez szeroko otwarte 
nozdrza Czujesz wspaniałe orzeźwienie, czujesz, że nic nie stoi na 
przeszkodzie by jechać teraz na maksa – 100% skupienia, każdy zakręt będzie 
majstersztykiem techniki.
Po południu jedziesz znów przez las – tym razem sosnowy. O tej porze dnia i 
roku wszystko jest już mocno nagrzane przez schodzące coraz niżej słońce – wpadając drogą między strzeliste sosny, porastające piaszczyste pagórki nieopodal pobocza, niemal czujesz jak powietrze stoi tu w miejscu; jest ciężkie, powolne, gorące, a przede wszystkim niesamowicie aromatyczne, oczami wyobraźni widzisz powoli skapującą z pnia żywicę. Do domu docierasz 
już pod wieczór – jest ciepło, a czeremcha na osiedlowej alejce pachnie słodko.

Jest też specyficzna kategoria zapachów motocyklowych, tych nie do 
podrobienia, kojarzących się tylko z jednym – tworzywa sztuczne, z których 
wykonano kask, charakterystyczny zapach skórzanych ciuchów, spaliny, 
wreszcie dwa najlepsze: motocykl, czyli mieszanka oleju, spalin, smarów... I 
oczywiście jeden z najlepszych na świecie – zapach benzyny ;) Lubię też to, jak pachnie rozgrzana jazdą maszyna w jesienne popołudnie, kiedy powietrze jest mocno wilgotne. Bardzo charakterystyczna woń.
Do tego smaki, które w jakiś sposób nierozerwalnie łączą się dla mnie z 
zapachami. Przede wszystkim te naturalne – jak na przykład, wspominany już 
tu zapach, czy może bardziej aromat lasu – szczególnie po deszczu lub 
jesienią, kiedy powietrze jest mocno wilgotne i gęste, i ma się wrażenie, że 
rzeczywiście można je smakować. Ma smak mgły, ma smak dusznego dymu z pieców,
kiedy przelatujesz przez wioseczki, pogrążone w jesiennym letargu, czy może 
wręcz październikowej depresji.
Nie sposób pominąć smaków z podróży – barszcz w barze przy zakurzonej 
ukraińskiej szosie, langosze (ach... langosze....) w Tokaju, które sprzedaje 
pani z okienka, która swym uśmiechem nadrabia nieznajomość jakiegokolwiek 
języka prócz węgierskiego. Ale to też niestety smak kebaba, po którym 
przerwa w podróży musiała nastąpić zbyt szybko i na zbyt długo.

Słuch – często wystawiany na ciężką próbę, podczas nużących przelotów 
głównymi drogami, szargający nerwy, kiedy od dwóch dni nie wiadomo co i 
gdzie piszczy w przednim kole, pozwalający też je ukoić – hipnotyzujący szum 
łańcuszka rozrządu, poszczególne zapłony – wszystko ok. I przyjemne basowe 
pyrkanie z tylnej części. Otwieranie wizjera kasku w tunelach i – dalej sami 
wiecie co. Nerwowe wyciąganie szyi podczas spaceru ulicą – bo już słychać, 
że lecą, ale nie wiesz jeszcze skąd. I wieczorem w domu, z daleka, z 
obwodnicy – długie redukcje, liczenie... pewnie złapały ich światła przy 
zjeździe na xxxxxxx.
Ale najlepsza jest ta zero – jedynkowa granica: w sobotni poranek – na 
ułamek sekundy przed (wręcz z nieśmiałością i obawą przed zburzeniem cichego porządku) muśnięciem startera, nim przez pogrążone w 
przeciągającym się śnie, dającym wytchnienie po wrażeniach piątkowego 
wieczoru osiedle, przemknie grom. Czy też zwykłe pyrkanie. Nieważne. Ważne, 
że to słyszysz i wiesz, że to będzie dobry dzień. I ta gorsza cisza – wieczorem, 
parkujesz, przez chwilę słuchasz równych obrotów i nagle wszystko gaśnie, zamiera,
jak ucięte. Pulsująca w uszach pustka. Nienaturalna, obca, w pewien sposób 
niepokojąca.
I jeszcze najgorszy z dźwięków – jęku, jęku, stęku, stęku, yyyhu, yyyhu, nie 
odpala... :(

 

****************************************

 

Dzięki połączeniu oka z niezawodną ręką, (choć radzieccy naukowcy twierdzili 
niegdyś, że oko połączone jest jednak ze zgoła inną częścią ciała), w porę 
unikam pojawiającego się znikąd mercedesa. Tylko czasem przychodzi 
refleksja, że oko było jakby szybsze niż ja. Że ono spostrzegło, czy też może raczej
gotowe było spostrzec coś, co dopiero miało nastąpić, że w jakiś 
nadprzyrodzony wręcz sposób zauważyło tę wyjeżdżającą z budowy ciężarówkę. 
Ale ono nie tylko działa jak uniwersalny skaner z dalmierzem – pozwala 
przecież też na wyłuskanie małych, połyskujących plamek na dojeździe do 
świateł, i odpowiednią korektę pracy prawych kończyn. Dostrzeże pęknięcie na 
"jeszcze-sezon-polata" oponie, zauważy poluzowaną śrubę, przekręcony uchwyt 
– niby o kilka stopni, ale jednak coś nie gra. Poza tym, świetnie namierza 
wszelkiego rodzaju szyldy "szybko, smacznie i nade wszystko - do syta". No i 
oczywiście bywa niemiłosiernie bombardowane ciągnącymi się w nieskończoność 
wzdłuż polskich dróg tablicami typu 
"skupaletweselablachodachówkitaniokebabkuchniaorientalna utomechanikaserwisdi
eselawetyautoholowanie".

Ale potem, po całym dniu jazdy w upale, nagrodzi zjawiskowym przejazdem przez słowacką serpentynę, późnym latem, gdy spadające z mijanych drzew liście, mienią się w promieniach słońca dziesiątkami ciepych odcieni czerwieni, żółci i brązów, będąc porywanymi przez powietrzne wiry przejeżdżających pojazdów. Oko pozwoli też nasycić duszę przelotem taką chociażby i dobrze znaną drogą wojewódzką 773, co i Wam gorąco polecam, bo jest lato, a w lato to się Szanowni Państwo jeździ, a nie siedzi przed komputerem. LwG.

Komentarze : 2
2016-07-22 16:44:58 Calmly

Zgadzam się. Wnikliwie przedstawione

2016-07-22 14:44:14 okularbebe

Czytałem. Dwa razy. Na pysk upadniete

  • Dodaj komentarz