Najnowsze komentarze
Zgadzam się. Wnikliwie przedstawione
Czytałem. Dwa razy. Na pysk upadni...
No cóż...muszę przyznać, że ja nie...
To był długi dzień. Motocykl to n...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

07.07.2016 12:59

Czy ze wszystkiego musi być coś.

Dobry wieczór: deszcz, wiatr, zimno. Wnioski.

Prolog.

Przez cały dzień pogoda prezentuje szeroki repertuar swoich możliwości. Deszcz. Koniec deszczu. Znów - ściana wody, chwila przerwy, w sam raz, aby zapalić papierosa, ale nie: znów nadciągają czarne chmury, a po 5 minutach tęcza. Wiatr również zachowuje się tak, jakby wiał według ściśle zaplanowanej amplitudy, mającej jak najbardziej uprzykrzyć życie ludziom, również tym na motocyklach. Rano podróż do pracy, 30kilka km, z dzielnicy dużego miasta na jego dalekie peryferia, w zasadzie stamtąd bliżej już do innych miast. Pogoda daje się we znaki. W ciągu dnia jeszcze jeden wypad "na miasto, żeby załatwić parę spraw, klient wymagający, trzeba podjechać...", potem znów w robocie do 23, a może 23:30. Bo tak, bo trzeba, bo są plany.

Nauczka.

23:30. Silnik pracuje na luzie, musi się dobrze rozgrzać przed jazdą, jak zawsze. Powietrze chłodne, ale nie lodowate, trochę pada, wiatr wydaje się porywisty, ale chyba znośny. "Nic to, bendziem jechać w pochyleniu" - myślę gasząc papierosa i sięgając po kask. Kurtka z podpinką i tak już jest wilgotna, od kilometrów przejechanych w deszczu tego dnia wcześniej. Jeśli tylko nie zwali się ściana wody - wytrzyma. Spodnie goretexowe? "Eee... taki deszczyk to wyschnie od pędu powietrza". Lepsze, wysokie buty? "Eee... trzeba bedzie pojeździć po mieście, pochodzić, pozałatwiać, wystarczą tylko te wysokie, o "militarnym" rodowodzie" - tę poranną myśl przeklinałem później podczas wieczornego przelotu. Nie, nie wystarczyły.

Ruszam szutrówką, która po kilkuset metrach doprowadzi nas do lokalnej drogi, a potem dwa zakręty i już GłównaTrasaDojazdowaDoDużegoMiasta. Nagle, bardziej podświadomie, kątem oka coś rejestruję. Zmęczone całym dniem synapsy zaczynają działać w ciągu sekundy i kojarzyć fakty. Tak, kompletnie ciemną, boczną drogą którą się poruszam o 23:35, idzie w deszczu dwóch harcerzy. Tak samo jak oni nie spodziewali się w tych okolicznościach przyrody stodwudziestkipiątki, dzielnie wiozącej swego kierownika do domu, tak i kierownik nie spodziewał się dwóch harcerzy. Nie byli na kursie kolizyjnym, ale swą obecnością przypomnieli coś, co tłucze mi się po głowie od drugiego dnia jazdy na moim poprzednim, pierwszym motocyklu szcześć lat temu: "expect the unexpected". Wtedy dzielna maszyna o znacznie większej pojemności, została niezasłużenie pokarana przez swego kierowcę, sunąc kilkanaście metrów po mokrym asfalcie, w wyniku zbyt mocnego naduszenia prawej klamki przez niedoświadczonego rajdera. Skup się, skup się, skup się...

Glówna trasa, ruch niby nocny, niewielki, ale co jakiś czas nadciągają w wodnej kurzawie TIRy. Same, po dwa, po cztery, mastodonty suną pewnie 90 na godzinę po mokrym asfalcie, wiedzą, że przed nikim i niczym klękać nie muszą. Pierwsze trzy - cztery kilometry na spokojnie, do 6000 obrotów, nie przemęczajmy silnika, dajmy mu jeszcze czas na rozgrzewkę.

Nagle koniec jazdy. Aha, paliwo, miało być, ale nie ma. Nic to, od czego jest rezerwa. Staję na poboczu, odkręcam kranik, daję mu chwilę, starając się utrzymać równowagę przy podmuchach wiatru z jednej strony a podmuchach generowanych przez TIRy. Świadomość, że wziąłem przynajmniej kamizelkę odblaskową i ją założyłem (ach, jaki rozsądny...) dodaje gram otuchy. Rozrusznik kręci żwawo, lecz nic się nie dzieje. Nic... nic... nic... Byłbym bardzo wkunerwowany w takiej sytuacji, gdyby nie drobny szczegół, że życidajny płyn mej maszyny był się skończył dokładnie, co do długości szprychy, obok stacji. Niestety, ta znajduje się po drugiej stronie szosy. Nie wnikając w szczegóły, po kilku minutach wtaczam się po zbawczy daszek, a po chwili chłonę przyjemne ciepło wnętrza stracji. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że niby jestem blisko, chwila moment, przemknąć przez puste o tej porze miasto i już ciepły prysznic i zbawcze łóżko. Tak, ale nie w tych warunkach. Ujechałem kilka km, a już jestem mokry. Spodnie przemiękają, buty są już mokre. W dłonie zimno, ale tak lodowato jak podczas pamiętnego powrotu z RO, tą samą z resztą trasą. Jednak najgorszy jest wiatr. "Miota nim jak szatan" to mało powiedziane. Ciężko utrzymywać w tych warunkach 80, momentami zwalniam do 60. Przeciw gwałtownym porywom wiatru, na mokrym asfalcie i zacinającej mżawkodeszczoulewie, mogę przeciwstawić jedynie około 200 kg naszej (wspólnej) masy i cienkie opony. 

Ok, 100% skupienia. Uważać na białe pasy, uważać na TIRy, uważać na przejścia dla pieszych. Niby nie pora, ani pogoda, ale nie wiadomo gdzie znów się mogą czaić kolejni harcerze. Każdy mijający mnie samochód mimowolnie skłania do rozmyślań - co myśli kierowca, mijający motocyklistę w takich warunkach. I czemu jedzie akurat tutaj i teraz? Czy to spóźniony już na kolację przedstawiciel handlowy? Ktoś wraca z delegacji? Może oni też skończyli dziś zmianę później niż planowali? I najważniejsze - czy na pewno mnie zauważą wtedy, kiedy powinni.

Połowa trasy pozostała za tylnym kołem. jakieś 25 minut, ciągnące się niczym wieczność. Czy kolejny podmuch nie zaparkujnie mnie w rowie? Albo co gorsza, nie ciśnie w mijany samochód. A jeśli z ciemnego lasu wyskoczy lis, albo bezpański pies, których trochę tu grasuje? Koniec, kaplica, amen. Nie. Nie poddawać się. Przerwa? Kawa? Papieros dla otuchy? Z góry znam odpowiedź - kończyny są już zbyt skostniałe, aby zmusić je do tak nadludzkiego wysiłku jak ponowne wsiadanie na maszynę. Kilkukrotnie łapię się na tym, że manetki ściskam z całych sił. Napięte wciąż mięśnie zaczynają dawać o sobie znać. Zjazd, rondo [prawie na kwadratowo], długa prosta. Na światłach rzut okiem na wolne obroty - minimalnie mniejsze niż powinny - to chyba kwestia (za niskiej przez wiatr i wodę) temperatury? Gaźnik też nie lubi wiatrów i zmian ciśnienia... Wreszcie - światła wielkiego miasta. Teraz będzie lepiej, wśród budynków nie powinno tak wiać! Tak, z pewnością...

Na przelotówce udaje się jechać nawet 90, ale to już bardziej akt desperacji, aby wreszcie schować się przed wiatrem i wodą w domu. Oczywiście na prawie pustej trzypasmówce zawsze musi się znaleźć osobnik w starej hondzie, który zmieni pas wjeżdżając o obrót koła przed motocykl. Zawsze. I co ty chłopie myślisz, że ja bym miał zrobić w razie... No właśnie, w razie czego? Co by się miało stać w takim miejscu, na środku mostu? Leć, suń, już niedaleko... Nie, nie poddajemy się jeszcze rozluźnieniu.

Przedostatnia prosta, dojazd do dużego ronda, już prawie nie wieje, wysokie budynki skutecznie powstrzymują wiatr. Dalej jeszcze tylko lewo, prawo (uważać, tam chyba rano był rozsypany piach), prawo i pewnie zaparkuję przy... KURWA MAĆ. Na odcinku dobrych 15 metrów motocykl jest rzucany z prawej na lewą i z lewa na prawo, białe strzałki na mokrym asfalcie nie pomagają w opanowaniu sytuacji. Odruchowo skupiam się jedynie na utrzymaniu się w pozycji względnie pionowej. Nagle jak nożem uciął. Szybkie hamowanie z wyczuciem, światła. No tak, luka między budynkami, przeciąg - już wszystko jasne.

Epilog czyli coś.

Czy było watro jechać? Nie, to była głupota, umotywowana w zasadzie brakiem innych możliwości dotarcia do domu. Czy coś to dało? Jeśli przypomnienie o konieczności skupienia i kontroli sytuacji i otoczenia kiedyś pozwoli uniknąć "tego złego", to niech i tak bedzie. Nigdy nie wiadomo, co się kiedy przyda.

Komentarze : 2
2016-07-10 15:10:39 LondonRider69

No cóż...muszę przyznać, że ja nie latam tylko wtedy, kiedy spadnie śnieg ( na szczęście w UK to zjawisko całkiem nieczęste ) :)

2016-07-08 12:56:36 Calmly

To był długi dzień.
Motocykl to nie tylko wschody i zachody słońca czy jazda w pięknej, suchej pogodzie.
Czasami jest tak jak piszesz, a wtedy jest naprawdę ciężko.
W niepogodzie czasami też trzeba polatać, dla kontrastu.

Pozdro

  • Dodaj komentarz