Najnowsze komentarze
Zgadzam się. Wnikliwie przedstawione
Czytałem. Dwa razy. Na pysk upadni...
No cóż...muszę przyznać, że ja nie...
To był długi dzień. Motocykl to n...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

01.08.2016 10:50

Razem czyli osobno.

Jedną z unikalnych i wspaniałych cech motocykla jako wytworu ludzkiej myśli jest to, że pozwala na tak płynne przenikanie się granicy samodzielności czy momentami wręcz samotności, z uczestniczeniem w grupie czy społeczności.

Daje fenomenalną możliwość wyboru pomiędzy klubowym zlotem, a samodzielnym nawinięciu
700 km. A w dodatku pozwala połączyć jedno i drugie w dowolnych proporcjach.
Często spotykam się ze stwierdzeniem, że na motocyklu najlepiej podróżuje się
samotnie, względnie samodzielnie. Jakkolwiek nie jest to bardzo popularne
stanowisko i wiele motocyklistek i motocyklistów, nie wyobraża sobie dalszych
podróży, czy choćby wieczornych wypadów na miasto bez paczki znajomych, bądź
choćby w ramach ustawki w internecie, to jednak zasadniczo zawsze jeździmy sami.
A to dlatego, że przecież nawet jadąc w grupie, mimo wszystko większość czasu
spędzamy skupieni na drodze, bez większej interakcji ze strony współtowarzyszy
podróży. Pomijam tu oczywiście kwestie interkomów czy jazdy z pasażerem. Chodzi o to,
że przecież żaden z kompanów nie pomoże ci w żaden sposób
pokonać zakrętu czy uniknąć wyjeżdżającego z bocznej uliczki samochodu.
Zasadniczo jazda na motocyklu to głównie Ty, maszyna i szum powietrza. I to jest
świetne, oczyszczające umysł uczucie, pozostawania sam na sam z maszyną i drogą.
Jasne, miło jest zjeść wspólnie posiłek w trasie, czy zamienić kilka uwag na
światłach (udając, że słyszy się to, co mówią inni), ale mimo wszystko,
technicznie rzecz ujmując, zawsze jeździmy sami.

W ogóle w kwestii poszukiwania szeroko pojętych wrażeń jak i doznań estetycznych, to
jeśli porówna się motocykle ze wspinaczką górską, dostrzec można wiele analogii.
Pomijając kwestie poszukiwania adrenaliny czy pięknych okoliczności przyrody, to
ja doświadczyłem wielokrotnie tego uczucia, kiedy idzie się w grupie, jednakże
każdy pozostawiony jest ze swoimi myślami samemu sobie. Niby związani razem
liną, każdy uważający na kroki zarówno swoje jak i towarzyszy. Każdy wie, że w
razie czego może na nich liczyć, jednak z drugiej strony, skupiony na swoich
myślach, imperatywie każącym iść naprzód. A w uszach tylko ciągły szum wiatru.
Poruszając się motocyklem w grupie jest podobnie. Każdy pilnuje swojego miejsca
w stadzie, uważa na kolegów. Prowadzący musi utrzymywać zadane tempo, dostrzegać
niebezpieczeństwa szybciej, nawigować. Zamykający pilnuje grupy, w razie czego
zgarnia maruderów. Ale mimo wszystko, każdy jedzie sam.

Jeśli chodzi o przejazdy turystyczne, to tu jednak jest nieco inaczej. Wiadomo,
że samemu zwiedzi się i zobaczy więcej, a już na pewno jednego dnia. Bo w grupie
(dla mnie grupa to co najmniej 3 maszyny – mimo wszystko jazda jedynie „ze
skrzydłowym” rządzi się trochę innymi prawami) to zaraz się zaczyna – a to siku,
a to pić, a ja jeszcze zatankować muszę itd. Ponadto, nawet jadąc zgraną i znaną
grupą, często mam nieprzyjemne uczucie, że mimo wszystko jest się w pewnym
stopniu zależnym od innych i ktoś może zaparkować ci w kufrze (co raz z resztą
miało miejsce).
Lecąc samemu, łatwiej jest utrzymać dyscyplinę. Niektórzy twierdzą, że do
samodzielnego podróżowania trzeba dojrzeć, dorosnąć. Według mnie, chodzi właśnie
o nabycie odpowiedniej dyscypliny względem samego siebie jak i pewnego rodzaju
odporności. Bo musisz sam utrzymywać tempo, nawigując – nie masz tego komfortu,
że prowadzący zrobi to za ciebie, a to już nieźle rozleniwia. Wyznaczać sobie
przerwy i ich nie przeciągać kolejnymi papierosami. Z drugiej strony, łatwiej
jest jechać szybciej, łatwiej zatrzymać się „bo akurat jest ładny widok”, nie
trzeba się podporządkowywać – bo, nie oszukujmy się, motocyklizm jest jedną z
nielicznych już ostoi wolności, ale to już temat na inny wpis. Lecz dochodzi tu
jeszcze jedna kwestia, mocno techniczna. Wiadomo, że w razie czego łatwiej jest
naprawić maszynę, podjechać po pomoc, czy podzielić się narzędziami. Nie mówiąc
o wjeżdżaniu w teren. Taka sytuacja – z powrotu z samodzielnego wypadu właśnie –
zobaczyłem i zwiedziłem wtedy masę rzeczy, które zaliczyć chciałem, lecz w
drodze powrotnej uparłem się żeby (wtedy jeszcze był odpowiedni do tego sprzęt)
poendurzyć (a wiadomym jest, że ęduro nie klęka). Skończyło się tak, że ęduro
jednak klękło i niewiele brakowało, żeby utopić wierzchowca z całym dobytkiem w
bagnie. Co prawda udało się w końcu ogarnąć tę sytuację własnym sumptem, lecz to
był właśnie sprawdzian samodzielności. I to nie w kontekście technicznym, czy
wytrzymałościowym, lecz tylko i wyłącznie mentalnym. Po to też, czasem warto
„wjechać w bagno” żeby poznać swoje granice. Tym bardziej, kiedy jedziemy sami,
gdy ściągamy się sami ze sobą, jesteśmy dla siebie zarówno prokuratorem,
adwokatem jak i sędzią. Tym niemniej, od czasu błotnej wpadki, nie zapuszczałem się już
w teren w pojedynkę.

Zapraszam również na funpage na FB --> @czarnobialymb

Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz